Światowy ruch feministyczny miał kilka stadiów: pierwsze dwa można uznać za w miarę sensowne, każdy kolejny kopał sobie coraz większy dół głupoty, w który samozwańcze wojowniczki równości ochoczo wpadały jedna po drugiej. Dzisiaj w szeregach feministek panuje taki chaos i zamęt, że człowiek, który ma choć trochę oleju w głowie, będzie co najwyżej patrzył z politowaniem na szaleństwo tych kobiet.
Króciutka historia feminizmu
A zaczęło się zupełnie niewinnie – ot sławny ruch sufrażystek domagał się prawa do głosowania i równych praw obywatelskich dla kobiet. Każdy człowiek z zacięciem liberalnym (a nawet każdy współcześnie żyjący) nie będzie widział w tym problemu, a nawet wsparłby te dążenia. Bo jak jesteśmy równi, to jesteśmy równi, prawda?
Potem przyszła druga tura ruchu feministycznego, poniekąd wywołana zawodem po pierwszym razie. Władze co prawda uznały żądania sufrażystek, ale w społeczeństwie tak naprawdę niewiele się zmieniło. Wszystko zostało po staremu, co kobietom (przynajmniej tym należącym do ruchu, czyli nawet nie połowie ówczesnej, żeńskiej populacji) niezbyt się podobało, więc zażądały prawdziwych zmian; domagały się równych szans, prawa do pracy i traktowania jak pełnoprawne obywatelki Stanów Zjednoczonych (bo tam feminizm się narodził). Wciąż nie tak źle, prawda? W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, więc dlaczego nie mielibyśmy mieć takich samych praw?
Ktoś powiedziałby: skoro mamy równość, to nie ma już o co walczyć. W przypadku feminizmu – nic bardziej mylnego.
I feministki osiągnęły swoje, otrzymały równe szanse – mogły iść do pracy, mogły głosować, mogły stać się niezależne. Ktoś powiedziałby: skoro odniosły sukces, to czas zaprzestać dalszej walki. Nie ma już o co walczyć.
A jednak – feministki zostały oskarżone przez swoje „kolorowe siostry” (kobiety o innym kolorze skóry), że walczyły tylko o prawa dla białych, mieszczańskich kobiet, w ogóle nie interesując się resztą. No i co zrobić – musiały zacząć walczyć o prawa mniejszości.
Ta walka trwa do teraz, a ruch feministyczny pochłania kolejne mniejszości, już nie tylko etniczne, ale też seksualne, i krzyczy: „chcemy równości dla wszystkich, bez wyjątku!”. Z czasem zamienił się w bezkształtną masę, pełną roszczeń i myślenia życzeniowego, która obrała sobie za cel jednego jedynego wroga: białego, heteroseksualnego mężczyznę.
A co się działo w Polsce, kiedy amerykańskie kobiety były zajęte „wyzwalaniem” samych siebie?
Feminizm w Polsce
Polski feminizm miał swoje wzloty i upadki. Polskie kobiety (kolejny przykład szaleńczej miłości Polaków do Stanów Zjednoczonych) próbowały naśladować sufrażystki – i nawet co nieco osiągnęły – ale potem przyszła wojna i ruch ucichł.
Jako taki feminizm głośno wrócił dopiero w czasach komunizmu, bo komunistom żądania kobiet, chcących wejść w robotnicze buty, były aż za bardzo na rękę. W końcu czerwoni byli pierwsi do głoszenia równości (szkoda, że ich równość polegała na tym, że wszyscy byli równo biedni), więc dlaczego kobiety miałyby być zwolnione z pracy? Toż to 50% społeczeństwa marnowało się w domach, zamiast zarabiać na państwo!
Komuniści z chęcią wspierali feminizm. W końcu który „czerwony” odmówiłby taniej sile roboczej, która sama pchała się do pracy?
Jeśli słyszeliście kiedyś slogan: „kobiety na traktory”, to wiedzcie, że powstał on właśnie za czasów komunizmu polskiego. Ogłupiałe ideą równości kobiety-feministki wspierały go z prawdziwą werwą, podjudzane do tego przez działaczy partyjnych.
Dziś polskie ruchy feministyczne działają raczej na uboczu i rzadko się o nich słyszy; straciły dawną nośność (i całe szczęście – patrząc na to, co przez ostatnie lata działo się w Ameryce, powinniśmy być naprawdę wdzięczni).
Niestety sama idea jest wciąż żywa i wiele kobiet łapie w swoje sidła, obiecując im złote góry w zamian za poparcie sprawy, a panie – jak wiemy – wyjątkowo łase na komplementy, dają się omamić. Dopiero z biegiem lat zaczynają rozumieć, że podążając za tą narracją, tracą po drodze coś bardzo istotnego – swoją kobiecość.
Problemy feminizmu
Feminizm można rozdzielić na dwa rodzaje: (1) domagający się równych szans bez względu na płeć i (2) starający się wywyższyć kobiety kosztem mężczyzn, a nawet owych mężczyzn zniszczyć. Pierwszy z nich każdy rozsądny człowiek będzie popierał, bo kobiety również mają swoje wartości i talenty, którymi mogą wzbogacić społeczeństwo. Drugi jest żałosny – i przerażające jest to, jak skuteczna i porywająca może być narracja oparta na nienawiści wobec mężczyzn.
Bo powiedzmy sobie szczerze – feministki pierwszego typu nie mają już o co walczyć, przynajmniej nie w obecnych, wysoko rozwiniętych, demokratycznych państwach. Swoją drogą wciąż zadziwia fakt, że tak aktywnie walczące o jakąś wyższą równość kobiety, wydają się być ślepe na cierpienia swoich sióstr w państwach, gdzie faktycznie istnieje nierówność społeczna ze względu na płeć, czyli, notabene, w prawie wszystkich krajach pozbawionych tradycji chrześcijańskiej.
Natomiast feministki drugiego typu nadal walczą, bo mają o co – i będą miały, dopóki po świecie wciąż będą chodzili biali, heteroseksualni mężczyźni. Może jakaś ich część (kobiet, nie mężczyzn), kiedy raz podniosła waleczny sztandar, nie chciała go już odłożyć i na siłę szukała kolejnych problemów, nawet jeśli realnie nie istniały, byle tylko móc kontynuować swoją działalność (wojowanie, nawet jeśli chodzi o aktywizm społeczny, może być silnym narkotykiem, z którym trudno się rozstać).
Podążające za narracją feministyczną kobiety bardzo często odkrywają, że coś po drodze utraciły. To „coś”, to ich kobiecość.
Jednak co do reszty – nie ma wątpliwości. Resztę współczesnych feministek napędza nienawiść wobec mężczyzn, szczególnie wobec białych, heteroseksualnych mężczyzn zajmujących wysokie stanowiska, ergo posiadających władzę. Wszystko inne, czyli walka o równość, chęć obalenia patriarchalnego społeczeństwa i wojna z mężczyznami-ciemiężcami, jest tylko przykrywką. Te kobiety nienawidzą mężczyzn, a w swojej nienawiści chcą stać się takie, jak oni.
Mężczyźni mogli głosować – kobiety też chciały głosować; mężczyźni byli pełnoprawnymi obywatelami – kobiety też chciały być pełnoprawnymi obywatelami (nikt nie patrzył na to, że mężczyźni za ów przywilej płacili odpowiedzialnością, tj. obowiązkową służbą wojskową, pracą, rozliczaniem się z państwem za swoje przewinienia, kiedy kobiety pozostawały praktycznie bezkarne).
Idźmy dalej. Mężczyźni więcej zarabiają – kobiety też chcą; mężczyźni mają władzę – kobiety też chcą; mężczyźni są niezależni – kobiety też chcą; mężczyźni mogą uprawiać seks bez zobowiązań – kobiety też chcą; mężczyźni służą w wojsku – kobiety tez chcą (szkoda, że kobiety chcą tylko tej „fajnej” części życia męskiego, a żadna nie patrzy na drugą stronę medalu).
Mężczyźni od dawien dawna płacili za swoje przywileje odpowiedzialnością, kiedy coś „zmajstrowali”, musieli za to odpokutować. Kobiety natomiast zwykły patrzeć tak: „chcemy zarabiać tyle co wy, ale nie chcemy pracować tak ciężko, jak wy”; „chcemy mieć władzę, ale nie chcemy przez wiele lat wyrabiać w sobie kompetencji, żeby władzę dzierżyć”; „chcemy uprawiać seks, ale nie chcemy brać odpowiedzialności za to, co z tego wyniknie – w końcu to facet musi płacić na ewentualne dziecko”; „chcemy iść do wojska, ale nie chcemy iść na wojnę”. To tak nie działa, drogie panie. Chcecie mieć te same prawa, przyjmijcie również obowiązki.
Podobną litanię można ciągnąć jeszcze długo, ale chyba nie ma takiej potrzeby – wszyscy widzimy ogólną tendencję.
Feminizm ma wiele wspólnego z komunizmem. Tak jak komunistów napędzała nie miłość do biednych, tylko nienawiść do bogatych, tak feministek nie napędza miłość do kobiet, tylko nienawiść do mężczyzn.
Kobiety-feministki tak bardzo nienawidzą mężczyzn, że same chcą się nimi stać. Jest pewna prawda w myśli, że stajemy się tym, kogo nienawidzimy/nie cierpimy – tutaj mamy tego przykład.
Problem polega na tym, że mając swoją niezależność, wolne związki, władzę i dobrze płatną posadę, kobieta w pewnym sensie przestaje być kobietą. Osiągnęła wszystko na linii sukcesu męskiego, ale zupełnie nic na linii kobiecego. Bardzo wiele pań zaczyna zdawać sobie z tego sprawę po trzydziestce i próbuje ratować „ostatnie lata płodności”, chcąc wreszcie poczuć się jak kobieta.
Największym grzechem feminizmu jest namawianie kobiet, żeby porzuciły swoją kobiecość na rzecz upodobnienia się do mężczyzn. I, paradoksalnie, najbardziej na feminizmie cierpią kobiety – muszą naginać swoją naturę.
Może za dużo wymagam, oczekując od feministek logiki, ale czy feminizm nie powinien właśnie wywyższać kobiecości? Nie w sensie „kobiety pokonają mężczyzn w ich własnej grze, bo będą takie, jak oni”, tylko „kobieta i jej kobiecość ma do zaoferowania swoje wartości, inne od męskich, ale nie mniej ważne”.
Czy feminizm nie powinien doceniać troski, macierzyństwa, opiekuńczości, albo czułości – wartości, które każdy z nas łączy z kobietami? Widocznie nie, bo wtedy zabrakłoby wojowniczek do walki z „toksyczną męskością”.
Uwagami, przemyśleniami albo osobistymi doświadczeniami w tym temacie możecie podzielić się w komentarzach. A jeśli uznaliście tekst za ciekawy i/lub pomocny, podzielcie się nim z przyjacielem, kumplem, znajomym, albo wpadnijcie na stronę facebook’ową bloga i polubcie moją twórczość.
Nic tak nie napędza do dalszej pracy, jak dobry feedback.
Obraz TotumRevolutum z Pixabay