Szedł przez pustynię, zewsząd otoczony jednostajnie monotonnym krajobrazem równej połaci piasku. Aż po horyzont żadnej wydmy ni wzniesienia, tylko równe, blado pomarańczowe pustkowie, łączące się w dali z błękitnym, bezchmurnym niebem.
Pustkowie było dokładnie tym, czego teraz potrzebował.
Tutaj mógł odpocząć, pomyśleć, na chwilę zapomnieć o problemach, które go dręczyły i od których chciał uciec. Zamiast tonąć w chaosie życia wybrał się do swojego azylu, gdzie, spacerując bez celu, chłonął ciszę, gojącą styrane nerwy niczym balsam.
Zawsze regenerował się w ten sposób – z dala od wszystkich i wszystkiego. Sam w swoim świecie.
– Tato! – znikąd usłyszał wypełniające przestrzeń wołanie córki. – Tato!
Zignorował to.
Nie mógł w pełni kontrolować tej rzeczywistości. Niepożądanym częściom życia czasem udawało się przebić do środka, ale zwykle potrafił je stłamsić. Tak jak niezliczoną ilość razy wcześniej, teraz też postarał się wyprzeć niechciane echo – i po chwili mu się udało. Na pustyni znów zapadła cisza.
Szedł dalej, uważny na to, by natrętnych myśli nie dopuszczać do głosu. Bo choć przywrócił dawną ciszę, to jego wewnętrzny spokój został zaburzony, a tego nie mógł już tak łatwo wymodelować. Starał się wrócić w pierwotną dla swojego spaceru pustkę umysłową, ale coś mu wyraźnie przeszkadzało; uniemożliwiało te próby.
Pełen bólu krzyk rozbrzmiał piorunem na bezchmurnym niebie.
Mężczyzna niemalże podskoczył. Nie spodziewał się, że własny umysł może płatać mu takie figle.
Powtórnie wybity z rytmu zrezygnował z usilnego ustanawiania ciszy. Nie przynosiła pożądanego efektu. Lepiej będzie, jeśli zajmie czymś myśli.
Usiadł na piasku, zatapiając się w nim wedle woli na kilka centymetrów – zupełnie jakby zapadał się w bagnie. Takie złączenie z ziemią dawało mu poczucie stabilności – kluczowe, jeśli miał zacząć tworzyć. Wybrał mały fragment pustyni tuż przed nim, do tej pory nie wyróżniający się niczym wśród niezliczonych połaci podobnego terenu.
Później zaczął wypełniać myślową pustkę wyobrażeniami. Kreował. Może dzięki temu nie będzie w nim miejsca na niechciane myśli.
Ziarenka piasku zaczęły tańczyć na nieruchomej ziemi. Unosiły się, wpierw pojedyncze, potem coraz więcej, aż w końcu ich niezliczona ilość wirowała ze sobą swobodnie, przypominając w tym rój drobnych, mieniących się os.
Z boku nagły ruch piasku mógł wydać się chaotyczny, ale nic bardziej mylnego. Wszystkie jego ziarna wykonywały rozkazy, które wydawał myślami siedzący.
Gdy wyobrażał sobie swobodny, niezmącony lot, to taki właśnie efekt wywoływał przed sobą, gdy myślał o wykonywaniu ósemek, to posłuszny, piaskowy wąż je wykonywał, gdy widział przed sobą słup tańczących ziarenek piasku, to takowy się przed nim tworzył.
Jednak te zabawy były dopiero rozgrzewką.
Prawdziwa frajda nadeszła wraz z chwilą, w której na jego rozkaz ziemia uwolniła olbrzymią masę sypkiego surowca. Ta po chwili połączyła się ze skromnym tańczącym słupem, tworząc razem wielką kulę, mieniącą się złotem pustyni. Piach sypał się z niej ze wszystkich stron, przypominając misterną fontannę.
Bryła zawisła w powietrzu, oczekując na polecenia.
Mężczyzna jedną myślą rozciął ją na pół, a powstałym półkulom kazał przybrać formę ulubionego zwierzęcia. Wykonały rozkaz. Po chwili na ziemi stanęły dwa niemal dwumetrowe, błyszczące, piaskowe ogiery. Wyobraził sobie je biegające po okręgu, którego był centrum, jak po wybiegu. Ogiery zarzuciły piaskową grzywą, po czym zerwały się do galopu.
Obserwował je przez jakiś czas z czułą tęsknotą. Przypominały o dobrych chwilach.
Jego kąciki ust nieśmiało uniosły się ku górze.
Pędzące ogiery uspokajały, a tworzące je wyobrażenie wspierane wspomnieniem zajmowało myśli na tyle, by nie dopuścić do głosu tych innych, niechcianych. Żył swoimi końmi, a one żyły przez niego. Więź ta, łącząca twórcę ze swoim stworzeniem, szybko pochłonęła całą jego uwagę powodując, że sam w pewnym sensie stał się ogierami. Czuł piasek pod kopytami, czuł tańczącą na karku grzywę, czuł iluzoryczne, pracujące podczas biegu mięśnie.
Poczuł również, gdy z jego końmi zaczęło dziać się coś złego.
Piasek składający się na ich grzbiet tracił formę. To zapadał się, tworząc dziury w ciele, to znowu wypychał, kształtując garby. Te ostatnie finalnie zaczęły rozrastać się dalej; pęczniały, robiąc z ogierów karykatury, aż osiągnęły masę krytyczną. Wtedy, gdy stały się wielkie jak pół konia, coś się zmieniło. Traciły jednolitą, garbowatą formę i zaczynały modelować wedle własnego planu. Mężczyzna obserwował te dziwy jak zahipnotyzowany. Nie miał pojęcia, co było ich źródłem.
Po jakimś czasie z tego, co jeszcze przed chwilą było garbami, wyłoniły się nogi, potem ręce, a na końcu, na wierzchołkach, uformowały się głowy. Nowo powstali jeźdźcy pędzili na koniach po tej samej trasie. Jeden był postury dorosłego mężczyzny, drugi niemal o połowę mniejszy.
– Dasz radę mnie dogonić?! – rozbrzmiało echo męskiego głosu.
– Zaraz zobaczysz! – odpowiedziało mu echo dziewczęce.
Siedzący, na równi wystraszony, co zafascynowany, przyglądał się piaskowym jeźdźcom. Stopniowo zaczynał rozumieć, co widzi. Oczy zaszły mu łzami.
– Dość! – krzyknął.
I uwolnił się od nich.
Zarówno konie, jak i ich jeźdźcy, rozsypały się w mgnieniu oka, powracając do niewzruszonego, pustynnego podłoża. Krajobraz znów stał się jednolity.
Jak to możliwe, że nawet tutaj nie mógł odnaleźć spokoju? – zastanawiał się mężczyzna. Przecież robił wszystko, co w jego mocy, by chociaż to jedno miejsce przynosiło mu ukojenie. Nadaremno. Tutaj również atakowały go echa przeszłości, choć walczył z nimi wszystkimi siłami.
Wstał, a gdy to zrobił, otaczające go pustkowie zaczęło się diametralnie zmieniać. W statycznym dotąd świecie zerwał się silny wiatr, unoszący leniwy piach w powietrze. Błękitne niebo w moment zaszło ciemnymi chmurami, czyniąc otoczenie bardziej ponurym. Uderzyła pierwsza błyskawica, wichura przybrała na sile. Mężczyzna znalazł się w epicentrum potężnej burzy piaskowej.
Zmrużył oczy, mocno zacisnął pięści. Szalejące wokół tornada i lądujące grzmoty nie mogły mu nic zrobić. Wiedział o tym, więc trwał na swoim miejscu.
– Jeszcze chwila, a zniszczysz swój azyl – usłyszał.
Kobieta w białej sukni stała obok i wraz z nim obserwowała dzieło zniszczenia.
– Zostaw mnie.
– Nie mogę. Sam mnie przywołałeś.
Wtedy na nią spojrzał. Jej długie, ciemne włosy szalały na wietrze, a skupiona na otaczającym chaosie twarz wyglądała młodo. Ale to nos przybyszki szczególnie przykuł jego uwagę. Był mały i lekko wklęsły. Podobny do tego, który miała jego żona, ale ta kobieta nie mogła nią być.
Jego żona nie żyła.
– Ja cię przywołałem?
– Kreujesz ten świat nie tylko świadomie.
– Co to znaczy?
– Że powinieneś bardziej uważać, być bardziej wyczulonym na swoje myśli, szczególnie te podświadome.
Zatrzymał się na chwilę nad jej odpowiedzią. Potem znów skupił na burzy piaskowej. Grzmot liznął piasek o krok od miejsca, w którym stali.
– Nie jesteś mi potrzebna. Odejdź.
Dopiero teraz odwróciła się w jego stronę. Zakotwiczyła spojrzeniem. Doskonale znał te oczy, zwykł nazywać „niebem nad polaną” z powodu koloru tęczówek: dominującego niebieskiego przecinanego u spodu szarpaną linią zieleni. Te oczy należały do jego żony, a stojący przed nim twór je sobie przywłaszczył. Mężczyzna domyślił się, że kobieta miała imitować zmarłą, ale czy to na pewno była jego wola?
Widmo żony kiwnęło na to, co działo się wokół nich.
– Na pewno nie jestem ci potrzebna?
– Nie – potwierdził stanowczo.
– Skoro tak, to przegoń mnie.
– Możesz odejść sama.
– Nie mogę. Ty mnie tu przywołałeś i tylko z twojej woli mogę stąd zniknąć. Czy taka wola się w tobie kryje? Mam zniknąć?
– Tak! – krzyknął niemal, ale na niewiele się to zdało.
Kobieta stała jak stała i nie zapowiadało się, by cokolwiek w tym temacie miało się zmienić. Wciąż czekała na swoje odesłanie, które, mimo usilnych starań mężczyzny, nie przychodziło. Wyobrażał sobie, że ona znika, że znów jest sam, że nie potrzebuje niczyjej pomocy, a w szczególności pomocy tego, co przed nim stało – ale bez efektu. Ciągle widział nieznajomą przed sobą, nie mniej realną, niż on sam.
– I co? – spytała.
Zignorował ją.
– Chcesz, żebym została?
– Nie wiem, jak się ciebie pozbyć! – warknął.
– Podobnie, jak wszystkich innych rzeczy, które nieraz tworzyłeś i nieraz się ich pozbywałeś. Podobnie, jak tych jeźdźców przede mną.
– Na ciebie to nie działa.
– Więc jednak chcesz, żebym została?
Nie odpowiedział.
Jeśli nie mógł się jej pozbyć, to wolał dalej ignorować. Dzięki temu chronił resztki pustelniczego spokoju, którego tutaj poszukiwał. Poza tym nie mógł zaprzeczyć, że wizerunek przybrany przez towarzyszący mu twór działał kojąco. Może faktycznie chciał, żeby została?
Tylko tak miał możliwość pobyć w towarzystwie żony.
Rozhulał otaczającą ich burzę do tego stopnia, że nie było sposobu dostrzec czegokolwiek poza skromnym kręgiem, w którym się znajdowali. Ściana wirującego z wiatrem piasku skutecznie blokowała widok, a szalejące na niebie pioruny grzmiały głośno, nie pozwalając na rozmowę. Chciał tego. Chciał, by otaczający go chaos blokował wszelkie drogi, którymi mogły się do niego dostać niechciane myśli. Słowa towarzyszki również nimi były.
Wtem poczuł jej dłoń na ramieniu i instynktownie się odwrócił. To był błąd. Oczekiwała, że na nią spojrzy, a on dał się złapać. Próbował zachować groźny wyraz twarzy, ale nie potrafił szczerze złościć się na coś, co wyglądało jak jego żona. W efekcie patrzył z fikcyjną obojętnością. Nie potrafił oderwać wzroku.
Jej widok koił nerwy, ale jednocześnie wywoływał smutek.
Zdobywszy jego zainteresowanie, nieznajoma przysunęła się. Niemal się stykali, gdy kładła drugą dłoń na jego ramię. Mężczyźnie podobała się bliskość kobiecego ciała – szybko wygrała walkę o jego uwagę z szalejącą burzą.
Pustynna wichura osłabła prawie dwukrotnie.
– Zostaw to pustkowie – nieznajoma szepnęła mu do ucha. – Są dużo przyjemniejsze miejsca, w których można ukoić umysł.
– Jakie? – spytał.
– Spójrz. – Odsunęła się od niego. Przyklęknęła i podniosła z ziemi garść pustynnego piasku.
Mężczyzna patrzył uważnie.
Wyprostowała się, przysunęła dłoń tuż przed usta i rozwarła dłoń. Potem dmuchnęła mocno, a wprawiony w ruch, złocisty pył pofrunął przed siebie spiralnym ruchem, podobnym do tego, którym mężczyzna bawił się jeszcze niedawno. Jednak teraz garść piachu, odpornego na pogodę, szybko przestała tworzyć kolejne spiralne kręgi, a zamiast nich zaczęła kręcić się wokół sobie tylko znanej osi. Coraz szybciej i szybciej, aż osiągnęła taką prędkość, że imitowany okrąg przybrał całkiem realną formę.
Jego wnętrze – jakby dla potwierdzenia tej tezy – rozbłysło bladym światłem.
– Chodź za mną – poleciła nieznajoma.
Stanęła przed własnym tworem i powoli włożyła weń rękę. Gdy jej dłoń została pochłonięta przez emanującą jasność, okrąg zareagował. Wyczuwając obecność pani zawirował prędzej, rozszerzając się na tyle, by mogła bez trudu wejść. Zrobiła to bez strachu. Mężczyzna patrzył, jak pewnym krokiem wstępuje w światło.
Moment później znikła; portal na powrót zmniejszył się i trwał tak, niewzruszony i błyszczący.
Oczekiwał na niego.
Mężczyzna miał wybór. Mógł zostać na swojej pustyni – w burzy, którą stworzył. Koniec końców znowu był sam, tak jak tego pragnął od początku. O dziwo, w ogóle go to nie cieszyło. Czyżby brak nieznajomej okazał się brakiem istotnym? Przyznawał to niechętnie, ale jej towarzystwo lepiej działało na jego samopoczucie niż pustka, biegające konie czy burza stulecia – a gdy była obok nie pojawiła się żadna niechciana myśl. W dodatku obiecała mu miejsce, w którym będzie mógł ukoić umysł.
Chciałby w to wierzyć, ale, niestety, nie mógł jej bezgranicznie zaufać. Nie rozmawiał z żoną, tylko z częścią siebie, a – biorąc pod uwagę niedawne anomalie – był ostatnią osobą, na której powinien polegać.
Mimo to zdecydował się pójść. Pustynia, nawet ta szargana burzą piaskową, już mu się znudziła. Poza tym ciekawiło go to, co znajdowało się po drugiej stronie.
Podszedł do portalu i – tak jak przed momentem kobieta – włożył rękę w mieniące się światło. Krąg, aktywowany dotykiem, rozszerzył się do jego wielkości. Mężczyzna próbował dojrzeć, co kryje się po drugiej stronie, ale z każdą próbą blade światło go oślepiało. Nic z tego – wyglądało na to, że musiał tam wejść z wiarą w dobre intencje nieznajomej.
Ostatni raz rozejrzał się po własnomyślnie stworzonym chaosie. Burza wydawała się rozleniwiona, ale wciąż trwała. Niemniej jednak nie miał tu już czego szukać.
Wziął głęboki wdech i wszedł w portal.
Przez chwilę widział jedynie biel. Znowu został oślepiony, ale gdy tym razem zaczął odzyskiwać wzrok, jego oczom ukazała się zieleń. Trawa. Znalazł się na łące, niemal nieruchomej przez brak wiatru. Burza, z której przed momentem się wydostał, tutaj nie istniała – jej miejsce zajmował sielankowy dzień z promiennym słońcem na bezchmurnym, błękitnym niebie.
Otoczenie naprawdę nadaje się na kojenie nerwów – pomyślał, rozglądając się wokół.
Poza tym szukał tej, która go tu przyprowadziła. Miał nadzieję dowiedzieć się czegoś na jej temat, kim – lub czym – była. Może dzięki temu odkryłby również siebie? Chciał odsłonić przed sobą znaczenie jej postaci, to, co sobą reprezentowała. Zbyt dobrze znał ten świat, by uznać widmo za zupełny przypadek. Jego obecność miała mu coś przekazać; wiedza o tym „co” mogła być bardzo istotna.
Musiał je znaleźć.
Łąka wyglądała na równie wielką, co pustynia. Rozglądał się, ale nigdzie nie dostrzegał choćby śladu brunetki w białej sukni. Wszędzie tylko trawa, polne kwiaty i niekończący się horyzont. Nawet po kilkunastominutowym marszu nic się w tym temacie nie zmieniło: zieleń i błękitne sklepienie, zbiegające się ze sobą w dali.
Potrzebował lepszego punktu widokowego.
Zatrzymał się, oczami wyobraźni zobaczył siebie na górze.
Ziemia poczęła unosić się, piętrzyć i wywyższać, aż wreszcie na – dotąd równej jak płyta – łące powstało monstrualne wzniesienie. Jego twórca stał na szczycie, skąd miał bez porównania lepszy widok. Zasięg wzroku wydłużył się niemal dwukrotnie, co pozwoliło mu poznać jeszcze więcej tego samego – łąka ciągnęła się w nieskończoność, a nieznajomej ani widu, ani słychu.
Drgnął, gdy kobieta się odezwała.
– Ładna górka.
Nie miał pojęcia kiedy, ani jak pojawiła się tuż obok. Spojrzał na profil jej twarzy wzrokiem żądającym wyjaśnień.
– Pięknie tu, prawda? Mówiłam, że to miejsce potrafi koić nerwy. Cieszę się, że mnie posłuchałeś – mówiła dalej, patrząc na horyzont.
– Kim ty jesteś?
Odwróciła się. Znów miał przed sobą jej oczy.
– Tym kim chcesz, żebym była.
– Dość tych zagadek! Na pewno coś sobą reprezentujesz.
– Jesteś zbyt podejrzliwy, jak na boga tej rzeczywistości. – Ta odpowiedź nie spodobała się mężczyźnie. Chyba dał to po sobie poznać, bo nieznajoma od razu mówiła dalej. – Ale podejrzliwość jest cnotą wynikającą z inteligencji, czyż nie?
– Używasz moich własnych słów przeciwko mnie?
– Świat jest twój, ja jestem twoja, więc moje słowa również są twoje.
Spojrzał na bezkresne morze trawy.
– Czuję się, jakbym gadał do ściany… – powiedział, choć nie był pewien, do kogo.
Fałszywa żona wydawała się zupełnie obojętna na jego nastroje.
– Pozwól, że coś ci pokażę – zaproponowała.
Nagle na łąkę przed nimi, tuż obok stworzonej góry, zaczęła dostawać się woda. Wyglądało to tak, jakby jakieś podziemne źródło wybijało na zewnątrz, zamieniając połacie traw w mokradła. Ziemia osuwała się coraz niżej, najpierw przybierając formę oczka wodnego, później stawu. Ale na tym nie poprzestała. Po chwili przed górą rozciągało się pełnoprawne, krystalicznie czyste jezioro. Mężczyzna znał je, jednak nie zdążył zastanowić się nad tym, skąd.
To nie był ostatni cud, jaki przygotowało dla niego widmo żony.
– Nie sądzisz, że brakuje czegoś jeszcze? – spytała.
Nie odpowiedział. Miał za mało czasu. Jego uwagę przykuła ziemia na szczycie góry. Wpierw zaczęła drżeć, potem unosić, jakby coś próbowało przebić się od spodu. Tak faktycznie było, bo po chwili z gruntu wysunął się drewniany szpic. Rósł w niesamowitym tempie – a im wyżej się piął, tym szerszy robił się u spodu. Przypominał łysy pień drzewa.
W pewnym momencie, gdy trzykrotnie przebił wzrost mężczyzny, zatrzymał się. Wtedy z czubka magicznym sposobem – jak na przyspieszonym filmie – poczęły wyrastać mu gałęzie korony, a te z kolei zazieleniały się liśćmi. Przed mężczyzną rozkwitł potężny, wieloletni dąb – w czasie, w którym on zdążyłby zaledwie przetrzeć twarz. Pod podobnym drzewem kiedyś spotkał się z…
– Niebo nad polaną – szepnął do siebie.
– Co mówisz? – spytała. Patrzyła na niego.
– Twoje oczy… wyglądają jak niebo nad polaną…
– Och, kochanie! – Uśmiechnęła się serdecznie. – To najpiękniejszy komplement, jaki w życiu usłyszałam.
Mężczyźnie łza zakręciła się w oku. Prawie uwierzył, że stoi przed nim żona. Prawie, bo ostatnim zrywem umysłu wyrwał się z zadumy i pozbył ciągnącego go wspomnienia. Za nim przyszłyby inne: mroczniejsze, smutniejsze.
Odwrócił się w stronę jeziora.
– Dlaczego mi to robisz? – spytał.
– Sam to sobie robisz – powtórzyła znaną mu wymówkę.
– Błagam cię, zostaw mnie…
– Błagam cię kochanie, wybacz mi – usłyszał siebie, mimo że nie wypowiedział tych słów. To nieznajoma je mówiła, ale innym głosem. Jego głosem.
– Co to ma znaczyć?
Kobieta zignorowała pytanie. Wyglądała, jakby wpadła w trans. Patrzyła nieobecnym wzrokiem w jakiś nieistniejący punkt na niebie, by po chwili zacząć rozmawiać samemu ze sobą na dwa głosy. Jeden należał do niej, drugi do mężczyzny.
Bardzo dobrze znał słowa, które wypowiadała. Szczególnie partie należące nie tak dawno do niego.
Wsłuchał się w ten dialog jeszcze raz.
– Błagam cię kochanie, co mam zrobić, żebyś mi wybaczyła?
– Wystarczająco już zrobiłeś!
– Myślisz, że mi jest lekko?! To był wypadek!
– Była pod twoją opieką. Miałeś jej pilnować!
– Wiem o tym! Może wydaje ci się, że się nie przejmuję, ale mylisz się jak cholera! Za każdym razem jak na nią patrzę serce mi się kraje, za każdym razem myślę, że mogłem temu zapobiec, ale staram się być silny… staram się dla niej! A ty mi tego nie ułatwiasz. Błagam cię, pomóż mi. Razem przez to przejdziemy.
– Zostaw mnie! Nie potrafię, nie rozumiesz? Nie potrafię! Gdy tylko na ciebie spojrzę, to widzę naszą córeczkę w tym… stanie… Przypominasz mi o jej bólu, rozumiesz?! Nie mogę tego znieść! Jestem jej matką, do cholery! Gdy ona cierpi, to ja też… to dla mnie za dużo…
– Przestań! Damy radę, współczesna medycyna…
– Nie! Nie damy. To koniec, nie widzisz tego? Straciliśmy wszystko, rodzinę, siebie. Nie jestem w stanie tego dłużej ciągnąć. Nie wiem, czy w ogóle będę potrafiła z tym żyć…
– O czym ty mówisz?
– O niczym…
Miał dość.
– Wystarczy! Wynoś się. Wynoś się razem z tą twoją pierdoloną polaną! Słyszysz?! Przepadnij koszmarze! – wydarł się.
Nieznajoma pozostała spokojna. Spojrzała na mężczyznę litościwie, budząc w nim tym większą wściekłość. Już miał wydrzeć się znowu, gdy widmo prysnęło jak bańka mydlana. Setki białych płatków dmuchawca, jeszcze niedawno będących jego żoną, porwał nieoczekiwany podmuch wiatru. Razem z nimi rozwiała się iluzja polany, jeziora i drzewa, zostawiając za sobą znajomą pustynię.
Mężczyzna został sam na wielkiej, piaskowej wydmie.
Ręce wciąż mu drżały. Nie sądził, że będzie musiał ponownie to przeżyć. Niezaleczona rana rozwarła się na nowo, poczuł stary ból. Na co mu była ta naiwność? Mógł się domyślić, że dziwna towarzyszka okaże się koniem trojańskim.
Żałował, że odkrył jej tajemnicę, że za nią poszedł, że w ogóle powołał coś takiego do istnienia. Widocznie w głowie nadal siedziały myśli, obrazy i wspomnienia, z którymi się nie uporał. Normalne, jasne, ale nigdy nie zdarzało się, by wdzierały się do tworzonego świata. Panował nad nimi, nad swoim umysłem, odkąd tylko pamiętał – jednak teraz coś się w tej materii zmieniło, skoro sam sobie podkładał takie miny.
Pustynia dawno przestała spełniać rolę azylu. Mężczyznę irytowało pustkowie i panująca w nim cisza, mimo że jeszcze niedawno tak ich pożądał. Po tych wszystkich anomaliach odnosił wrażenie, że spokój stał się jego wrogiem, skrycie otwierającym drzwi dla niechcianych myśli.
By temu zapobiec potrzebował akcji – a nie ma akcji tam, gdzie nie ma życia.
Zamknął oczy, by lepiej skupić skołatany umysł.
Po chwili wyobraźnia znów zaczęła działać. Spod nieruchomej dotąd ziemi wyłaniały się kolejne budynki: wieżowce, bloki, galerie handlowe, kamienice – rosły, przesłaniane wodospadem sypiącego się z nich piachu. Nowo powstałe zabudowania szybko zaczęły tworzyć kompleks miejski; pomiędzy nimi pojawiały się asfaltowe drogi. Złocisty piasek w miarę tworzenia się miasta znikał – jak za dotknięciem różdżki – pozostawiając za sobą betonową dżunglę.
W krótkim czasie transformacja świata niemal dobiegła końca. Niemal, bo ostała się piaskowa wydma, na której stał twórca. Otworzył oczy, przyjrzał się krajobrazowi miejskiemu. Efekt go zadowalał, więc rozkazał wydmie zapaść się, co uczyniła niezwłocznie. Rozpłynęła się, zostawiając mężczyznę na asfalcie ulicy.
Czegoś wciąż mu brakowało.
Jednym zabiegiem myślowym dodał przechodniów – beztwarzowe atrapy – spacerujących chodnikami oraz samochody, jeżdżące bez celu po ulicach.
Teraz jego świat przypominał życie i podobało mu się ono. Zaczynał rozumieć, że właśnie tego potrzebował: miasta pełnego ludzi i zgiełku, w którym był anonimowym bogiem. Mógł karmić swoją uwagę zmyślonymi wydarzeniami, odciągającymi go od własnych problemów.
Był bogiem psotnym. Dla blokowania złych myśli tutaj rozkazał dwóch samochodom zderzyć się ze sobą, gdzie indziej wywołał bójkę między przechodniami, albo nakazał dwóm kobiecym atrapom zabawiać się. Na chwilę zajął swoją uwagę, ale to za krótko.
Potrzebował czegoś mocniejszego.
Sprowokował zabójstwo, wywołał atak terrorystyczny, podpalił miasto i doprowadził je niemal do ruiny, na deser każąc swoim atrapom poddać się masowej orgii w panującej wokół pożodze. Co to był za widok! Bił na głowę najbardziej niepokojące obrazy najlepszych malarzy! Potrafił wyprzeć wszystko, co próbowało dostać się niepostrzeżenie do głowy.
A do tego mężczyzna mógł go powtarzać w różnych wariantach. Kiedy tylko chciał, miasto resetowało się i wracało do dawnego, mechanicznego pędu, jakby nic nigdy się nie wydarzyło. Stworzył świat podobny do realnego, ale pozbawiony realnych problemów. Raj dla człowieka w jego sytuacji.
Cieszył się tym, co stworzył prawie tak samo jak w młodości, gdy jeszcze jako kilkuletni chłopak składał z klocków podobne światy. Cieszył się dopóty, dopóki po jednym z resetów nie usłyszał syreny ambulansu. Był niemal pewien, że nie wymyślił sobie żadnego wydarzenia z udziałem karetki. W jego unowocześnionej wersji dziecięcego miasta z klocków nie przewidział miejsca na tego typu pojazd.
Nagle ambulans przejechał obok niego. Śmignął z prędkością niemal dwukrotnie większą niż reszta samochodów i zaraz zniknął za rogiem wieżowca.
Mężczyzna nie zamierzał za nim iść. To tylko kolejna anomalia jego wymęczonego umysłu i nie chciał sprawdzać, co jest na jej końcu. Zdążył się przekonać, że ta ciekawość nie przynosi niczego dobrego.
Odwrócił się w stronę przechodniów i zabrał za wymyślanie kolejnego zdarzenia. Już miał rozkazać jednemu zamienić się w hulkopodobnego stwora i zasiać wokół trochę terroru (bo czemu nie?), gdy znów usłyszał syrenę. Kolejny ambulans wyjechał z tego samego punktu, co poprzedni, przejechał obok i pognał dalej, by zniknąć za tym samym rogiem wieżowca. Mężczyzna ponownie zignorował anomalię, choć tym razem pojawiły się wątpliwości, czy to w czymś pomoże.
I słusznie, bo gdy znów zostawił ambulans samemu sobie, pojawił się następny. Przejechał tę samą trasę, tuż pod jego nosem.
Mężczyzna nie był głupi. Wiedział, że to zapętlenie nie jest przypadkowe – wręcz przeciwnie: ma z góry określony cel. Znał go nawet. To podświadomość bawiła się nim i chciała, by w tej zabawie wziął udział. Chciała, by poszedł śladem karetki.
I on, głupi, postanowił to zrobić. Z dwojga złego wolał przyjąć na klatę to, co kryło się na końcu trasy, niż bez końca przeżywać kolejne przejazdy ambulansów na sygnale.
Gdy czwarty wyjechał z tego samego miejsca, mężczyzna ruszył za nim.
Mimo, że karetka wydawała się pędzić na złamanie karku, to nigdy mu nie uciekła. Jakimś sposobem cały czas miał ją przed sobą; zdarzały się tylko krótkie momenty, kiedy tracił ją z oczu. Ale nawet wtedy głośna syrena była mu drogowskazem, z powrotem ujawniającym pozycję karetki. Znów wracała w zasięg jego wzroku, wskazując dalszą drogę.
Dotarł jej śladem aż do miejsca, w którym zjechała z ulicy na teren znajdującego się po prawej szpitala. Kolejna anomalia. Nie pomyślał, by dodać do swojego miasta szpital. Nie był mu do niczego potrzebny, a jednak stał tam, tak samo „realny”, jak reszta miasta.
Mężczyzna zatrzymał się przed granicą wyznaczoną przez chodnik i szpitalną bramę. Miał wątpliwości. Może jednak zawrócić i dalej bawić się w boga? – pomyślał. Potrafiłby przecież ignorować dźwięk syreny – kosztem sporej ilości nerwów, ale jednak.
Lepsza znana nieprzyjemność, czy skrywający tajemnicę szpital?
Chciałby powiedzieć, że to pierwsze, jednak zdążył już wyzbyć się naiwności. Domyślał się, że jeśli nie zareaguje na karetkę, podświadomość prędzej czy później podsunie mu coś gorszego.
Lepiej mieć to za sobą – stwierdził. Potem, niepewny tego, co czeka w środku, przekroczył próg szpitalnej bramy.
Otoczenie diametralnie się zmieniło. Tak szybko, że nie zdążył odnotować samego procesu.
Przestrzeń miejską zastąpił korytarz szpitalny, pełen wejść do kolejnych sal. Mężczyzna stał przy jego końcu, przy drzwiach. Poza nim w korytarzu nie było nikogo, nawet atrapy ludzkiej podobnej do tych, które stworzył w mieście.
Do czasu.
Nagle przez znajdujące się z tyłu drzwi wparowali ratownicy medyczni. Pchali nosze.
Po sekundzie, nie wiadomo skąd, doskoczył do nich lekarz i wszyscy razem ruszyli w głąb korytarza. Mężczyzna zdążył spojrzeć na nosze, gdy go mijali. Wieźli jego córkę.
Jeszcze nie złożył do kupy jednej myśli, gdy na korytarz wbiegła jego żona, goniąc za ratownikami i noszami. Coś kazało mu iść za nią.
– Stójcie! – wołała. – To moja córka!
Dogoniła ich, złapała za nosze i próbowała zatrzymać. Spojrzeli na nią, ona na córkę. Wtedy zobaczyła, w jakim stanie jest ich dziecko. Wpadła w histerię.
– Błagam, dajcie mi ją zobaczyć! Mój boże! Muszę jej pomóc! Dajcie mi jej pomóc! – krzyczała. Nie chciała ustąpić.
Jeden z ratowników przerwał pracę i złapał ją za ramiona. Jego koledzy wykorzystali okazję, oddalili się.
– Proszę nam pozwolić robić swoje – powiedział do niej. – Robimy wszystko co w naszej mocy, by jej pomóc – tłumaczył. Potem spojrzał na mężczyznę. – Proszę zająć się żoną. Ktoś do państwa przyjdzie, gdy będzie już po wszystkim.
Oddał ją w ręce męża, a później oddalił w kierunku sali operacyjnej.
Mężczyzna objął żonę. Dziwnie się poczuł, mając ją znów w ramionach, czując jej ciało po tak długiej nieobecności. To nie było normalne. Nie, kiedy jeszcze tak niedawno był zmuszony brać udział w jej pogrzebie.
Drżała.
– Co z nią będzie? Wyjdzie z tego, prawda? Pomogą jej.
– Pomogą – zapewnił. – To specjaliści. Na pewno jej pomogą.
– Jesteś pewien?
– Tak… – odpowiedział, patrząc na zamknięte drzwi sali operacyjnej. Znów poczuł ten sam ból, co wtedy.
Żona odchyliła się na tyle, by spojrzeć mu w oczy.
– Jak to się mogło stać? – spytała.
– To był wypadek. Koń się wystraszył i…
– Wiedziałam, że nie powinna jeździć! Mówiłam, że to niebezpieczne.
Znów przycisnął ją do siebie. Tak bardzo tęsknił za jej bliskością.
– Wszystko będzie dobrze. Wyjdzie z tego.
– Jeśli coś jej się stanie, nie przeżyję tego. Nie przeżyję tego…
Przytulił ją mocno, próbując zrekompensować sobie te wszystkie tygodnie spędzone w samotności. Była taka prawdziwa, nie chciał wypuścić jej z rąk. Przez chwilę wydawało mu się, że znów ma pełną rodzinę, dom. Niesamowite uczucie. Zamknął oczy, by skupić się na tym ułamku szczęścia.
Ale nie było mu dane długo się nim cieszyć.
Poczuł, jak dłonie zapadają mu się coraz głębiej w plecy żony. Jakby nagle zaczęła drastycznie chudnąć. Zanim zdążył spojrzeć, rozpłynęła się, niczym senne złudzenie. A razem z nią mury szpitala.
Stał sam na ogródku. Przed sobą miał dom rodzinny, w którym mieszkał wraz z żoną i córką. Garaż po prawej był otwarty, ale wewnątrz brakowało samochodu. Zawsze tam stacjonował, dopóki nie musieli go sprzedać. Zrobili to późną jesienią, jakieś dwa tygodnie po wypadku, ale pieniędzy i tak było mało.
Mężczyzna nigdy nie zapomniał tamtej pory roku. Tamtych dni, podobnych do trwającego teraz. Brązowe liście zdobiły trawę ich ogrodu, lekki wiatr działał orzeźwiająco, a czerwonawe, zachodzące słońce wciąż przyjemnie ogrzewało.
Znał to popołudnie. Właśnie sobie uświadomił, czego dotyczyło wspomnienie.
– O nie… tylko nie to – szepnął i pognał do domu.
Z przedpokoju od razu przebiegł do salonu. Tak jak się obawiał, była tam. Siedziała w fotelu i spała. Przynajmniej tak mu się wydawało za pierwszym razem. Na stole obok leżały jej tabletki na uspokojenie i szklanka do połowy wypełniona wodą.
Zatrząsł się nieprzyjemnie na ten widok. Musiał niemal zmusić, by podejść bliżej.
Żona wyglądała wtedy tak spokojnie. Od długiego czasu nie widział jej w tak błogim stanie. Ostatnie stresy i na niej i na nim odcisnęły swoje piętno, ale tabletki wydawały się pomagać. Do pewnego momentu. Nie mógł spodziewać się tego, co zastał wtedy w domu.
Przyklęknął przed fotelem. Potem ostrożnie dotknął policzka żony, próbował obudzić, ale nie reagowała. Podświadomie wiedział dlaczego, a mimo to bał się o tym upewnić. Drżącą dłonią dotknął jej krtani. Nie wyczuł tętna.
– Nie… błagam, tylko nie to…
Wyjął ciało z fotela, przycisnął do siebie i usiadł razem z martwą żoną na podłodze. Nie potrafił opanować łez.
– Nie… nie… nie… – łkał. – Dlaczego muszę przechodzić przez to jeszcze raz? Nie chcę tego… Chcę się obudzić. Chcę się już obudzić!
Na nic błagania – zmarła uparcie trwała w jego ramionach i żadne gimnastyki umysłowe nie potrafiły tego zmienić. Stracił kontrolę nad własnym światem. Został zdegradowany z pozycji boga do rangi zwykłego śmiertelnika, cierpiącego we własnym salonie z powodu śmierci bliskiej osoby.
Utknął. Stracił panowanie i utknął.
Słyszał od podobnych sobie, że to możliwe, ale nigdy się tym specjalnie nie przejmował. Zawsze miał kontrolę. Wyćwiczył umysł do tego stopnia, że niejedni starsi stażem mogli mu pozazdrościć.
I na co mu to było?
Utknął jak żółtodziób, albo jeden z tych wariatów, którym mózgi zawsze płatały figle.
Nie znał drogi powrotnej. Nie było żadnej, dopóki nie odzyska władzy nad otoczeniem. Ale jak miał to zrobić?
Nagle usłyszał głos przebijający się przez żałobną barierę. Jedyny, który potrafił wydobyć go z otchłani.
– Tato… Tato!
Ocknął się.
Siedział na krześle w szpitalnej sali. Tuż przed sobą miał łóżko, na którym leżała córka. Oczy wciąż miała podkrążone, skórę bladą, a z nosa wychodziły jej plastikowe rurki, ale najgorsze miała za sobą. Pogodziła się z tym, że może już nigdy nie chodzić o własnych siłach.
– Powinieneś iść do domu tato, odpocząć trochę – powiedziała.
Miał taką silną, mądrą córkę.
– Nie, wolę być przy tobie – odparł, przecierając łzawiące oczy.
– Czemu płaczesz?
– Śniła mi się mama. – Kolejne łzy pociekły po jego policzkach. Nie potrafił zapanować nad żalem. Czuł się winny jej śmierci tak samo, jak czuł się winny stanu, w jakim znalazła się córka.
Młoda objęła jego dłonie swoimi. Wykonując ten ruch wykrzywiła twarz w grymasie bólu.
– To nie twoja wina – powiedziała.
– Czuję, że moja…
– Tato, spójrz na mnie.
Zrobił to. Córka miała oczy po matce. Widział to samo niebo nad polaną, gdy w nie patrzył.
– Mama się poddała – mówiła jego córka. – Ty postanowiłeś walczyć. Jestem ci wdzięczna.
Koniec.
Uwagami, przemyśleniami albo osobistymi doświadczeniami w tym temacie możecie podzielić się w komentarzach. A jeśli uznaliście tekst za ciekawy i/lub pomocny, podzielcie się nim z przyjacielem, kumplem, znajomym, albo wpadnijcie na stronę facebook’ową bloga i polubcie moją twórczość.
Nic tak nie napędza do dalszej pracy, jak dobry feedback.