Jako że w ostatnią niedzielę była przerwa od publikacji, a w tę niedzielę dzieliłem się tylko krótkim cytatem, postanowiłem przygotować bonusowy tekst. Polecę w nim prywatą, żeby w krótkich, żołnierskich słowach pokazać chłopakom i młodym mężczyznom — ale i starsi coś z tego wyciągną — że dobra zmiana (spokojnie, nie ta polityczna) może przyjść bardzo szybko.
Jeśli zatem jesteś nasto-, dwudziesto- czy trzydziestolatkiem wątpiącym w swoje możliwości, ten krótki tekst jest dla ciebie.
Trochę prywaty
Uwierz lub nie, ale kiedyś byłem depresyjnym chłopakiem. Nie do tego stopnia, żebym bawił się w emo czy coś w tym stylu, jednak z całą stanowczością mogę stwierdzić, że przez wiele lat życia towarzyszyło mi wycofanie i wstydliwość. Dwóch ułomnych jeźdźców próbujących chronić moje wybujałe ego.
Także z doświadczenia wiem, jak niebezpieczną mieszanką może być uważanie się za lepszego od innych przy jednoczesnym użalaniu się nad własnym losem.
Okres mojego depresyjnego wycofania trwał mniej więcej od połowy gimnazjum do połowy studiów. Z większym lub mniejszym nasileniem, bo oczywiście nie było tak, że zawsze było mi źle. Moje problemy po prostu kładły się cieniem na wszystko, co robiłem. Czasem ten mrok był większy, a innym razem zanikał.
Tak czy inaczej nietrudno się domyślić, że nie reprezentowałem sobą zbyt wielu cech, które mogłyby być atrakcyjne dla dziewczyn.
Trochę nadrabiałem wyglądem, bo chociaż modelem z reklamy Calvina Kleina nie byłem, prezentowałem się wystarczająco znośnie, żeby jakaś panienka od czasu do czasu się obok mnie zakręciła. Może nie często, ale się zdarzało.
Teraz ktoś powinien zadać pytanie: to co się zmieniło? Jak z tego wyszedłeś?
Już odpowiadam.
Kilka rzeczy się zmieniło. A każda na swój sposób, w mniejszym lub większym stopniu, pomogła mi odnaleźć to, czego potrzebowałem.
I naprawić wiele z tych rzeczy, które zostały uszkodzone.
O jakich rzeczach mówię?
Po pierwsze, zmiana otoczenia. Wyprowadzenie się na studia i przebywanie z dala od rodziny zapewniło mi przestrzeń do przemyślenia paru spraw, a także późniejszego rozwoju. Dlatego mój sentyment do okresu studenckiego nie wynika z wątpliwej wiedzy zdobytej na uniwerku, tylko z ówczesnego kawalerskiego życia i poznania kilku ludzi, których obecność wtedy mi pomogła.
Po drugie, podróż do męskości. Kiedy w wieku 23-24 lat uświadomiłem sobie, że niby fizycznie jestem mężczyzną, ale tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, co to w ogóle znaczy, poczułem się jak po odkryciu świętego graala. W efekcie zacząłem pochłaniać wszystko, co tylko się dało na ten temat (uwodzenie, redpill, samorozwój, ogólnie pojęta manosfera, a w końcu także duchowość). Zdobytą wiedzę wprowadzałem też w życie.
Swoją drogą cieszę się, że w tamtych czasach pojęcie “manosfery” w USA dopiero nabierało tempa, a Polsce zapewne jeszcze raczkowało. Dzięki temu udało mi się uniknąć wyrastających jak grzyby po deszczu pseudoekspertów, którzy papugują po sobie bezmyślnie te same hasła i żerują na męskiej frustracji.
I finalnie po trzecie, pogodzenie się z Bogiem. Ono przyszło nieco później. Niemniej jednak z perspektywy czasu patrząc, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystkie elementy mojej podróży do męskości były ręką boską sterowane. A że nigdy nie zamykałem swojego umysłu na taką ewentualność, w końcu doszedłem do ostatecznego wniosku.
Bez Boga nie da się być w pełni mężczyzną.
On jest absolutnym źródłem wszystkiego. Ojcem wszystkich ojców. Obrazem męskości tak czystej, że wszyscy przy Nim wyglądamy jak rozhisteryzowane dzieci.
Wróćmy jednak do meritum.
Po co to wszystko piszę?
Dzielę się fragmentem mojego życia, żeby dotrzeć do puenty. Uwaga, uwaga, oto ona:
Nie potrzebujesz nie wiadomo jak długiego czasu, żeby zmienić/naprawić swoje życie. Czasami wystarczy tylko rok. Ale jest jeden warunek: bądź wykonawcą słowa, a nie tylko jego słuchaczem, oszukującym samego siebie.
Na podstawie własnego doświadczenia stwierdzam, że rok (z hakiem) to wystarczająco dużo czasu, żeby zmienić się nie do poznania. Jednak miesiące i lata w gruncie rzeczy nie są tak istotne. Jeśli akurat ty potrzebujesz trochę dłuższego okresu pracy nad sobą, niech tak będzie.
Ważne, że zmierzasz w dobrym kierunku.
Ja to wszystko przeszedłem. Byłem maminsynkiem. Upatrywałem zbawienia w kobietach. Chciałem, żeby jakaś mnie przygarnęła i zaopiekowała się mną jak bezpańskim kundelkiem. Ale jednocześnie w swojej arogancji nie miałem zamiaru starać się o żadną. To ona miała się starać.
Tak, wiem. Jednym z moich problemów było wybujałe (ale jednocześnie wrażliwe) ego. Jakbym sam się starał, mógłbym je nadwyrężyć.
W końcu jednak wszedłem w większą harmonię z własną męskością i zrozumiałem pewne rzeczy (np. problem zbyt silnej więzi z matką i zbyt słabej z ojcem). Zacząłem to naprawiać. Z czasem okazało się, że im bardziej spójny jestem wewnątrz, tym mniej potrzebuję używek i materialnych zabawek do poprawiania sobie humoru.
Zadbałem też o wygląd. Regularny trening, trochę lepiej dobrane ciuchy, trochę dokładniej i mądrzej ogarnięta facjata…
I bum!
Nagle miałem wianuszek dziewczyn wokół siebie. Początkowo nie uświadamiałem sobie tego, ale kiedy w końcu do mnie dotarło, co się dzieje, nie mogłem ukryć rozbawienia na myśl o tak nagłej zmianie nastawienia płci przeciwnej. Doszło to aż do takiego stopnia, że w pewnym momencie również dziewczyna mojego kolegi ze studiów zaczęła się do mnie przystawiać, mimo że wcześniej nasza znajomość nie wykraczała zbyt daleko poza “cześć i cześć”.
Inna aż zapiszczała z radości, kiedy pewnego pięknego dnia zaprosiłem ją na kawę. (Nie koloryzuję. Dosłownie za-pi-szcza-ła. Ale akurat ona była trochę dziecinna, więc pasowało to do niej.)
Jeszcze kolejna była gotowa zostawić dla mnie narzeczonego. Ale, szczerze mówiąc, nie zamierzałem bruździć w jej życiu dla własnej przyjemności. Tym bardziej, że wtedy w ogóle o związkach nie myślałem.
Nawet wśród moich ówczesnych męskich znajomych zaczęły pojawiać się chęci nawiązania ze mną bliższej znajomości. Z jakiegoś powodu uważali, że dobrze by było być moim kolegą.
Brzmi to, jakbym się chwalił, ale nie taka jest moja intencja. Pokazuję po prostu na własnym przykładzie, że nie trzeba wiele czasu na poprawę. Mi zajęła ona mniej więcej półtora roku.
Może nawet przyszło mi to zbyt łatwo, przez co nie za bardzo doceniałem rzeczy, które wtedy działy się wokół mnie. Poza tym wspomniana arogancja (“wy się starajcie, bo ja się starać nie zamierzam”) dalej była skazą na moich charakterze.
Obecnie (na szczęście) mam już w sobie więcej pokory.
Nie myśl jednak, że stanąłem w tamtym miejscu i nic więcej nie robię. Kobiece zainteresowanie, chociaż egoistycznie przyjemne, nie zaspokajało moich prawdziwych potrzeb. Dlatego w końcu dotarłem do Boga, a potem jeszcze do Kościoła Katolickiego.
Ale spokojnie…
Dalej widzę siebie z kobietą u boku, więc księdzem raczej nie zostanę, jak mi zgryźliwie sugerowała znajoma 😉
Podsumowanie
Zakończeniem niech będzie prosta mądrość: mężczyzna w pierwszej połowie życia znajduje się w okresie wspinaczki. Musi sam sobie udowodnić, że potrafi.
- Zrealizować jakiś cel (najlepiej większy od niego samego), czyli nagiąć życie do swojej woli,
- Zmierzyć się z przeciwnościami i przetrwać,
- Zdobyć serce kobiety.
Wszystko to składa się na męskie doświadczenie.
Jeżeli w młodości nie stanie w szranki ze światem, ta potrzeba prędzej czy później wybuchnie w nim w drugiej połowie życia. A jeśli mimo to ją stłamsi, istnieje ryzyko, że stanie się zgryźliwym, cynicznym starcem, a nie mądrym dziadkiem, którego potrzebują przyszłe pokolenia.
Jednak przypomnę jeszcze raz: słowo trzeba przekuć na działanie. Nie chcesz okazać się żywym przykładem popularnego mema o człowieku, który ciągle tylko słucha i słucha (np. coachów czy mów motywacyjnych), ale nic nie robi.
Już św. Jakub ostrzegał:
„Bądźcie wykonawcami Słowa, a nie tylko słuchaczami, oszukującymi samych siebie. Bo jeśli ktoś jest słuchaczem Słowa, a nie wykonawcą, podobny jest do człowieka, który w zwierciadle przygląda się swemu naturalnemu obliczu; Bo przypatrzył się sobie i odszedł, i zaraz zapomniał, jakim jest. Ale kto wejrzał w doskonały zakon wolności i trwa w nim, nie jest słuchaczem, który zapomina, lecz wykonawcą; ten będzie błogosławiony w swoim działaniu.” (Jk 1, 22-25)
Oczywiście miał na myśli Słowo Boże, ale jego rada jak najbardziej znajduje zastosowanie również w świeckich staraniach.
Uwagami, przemyśleniami albo osobistymi doświadczeniami w tym temacie możecie podzielić się w komentarzach (albo napisać do mnie bezpośrednio). A jeśli uznaliście tekst za ciekawy i/lub pomocny, podzielcie się nim z przyjacielem, kumplem, znajomym, albo wpadnijcie na stronę facebook’ową bloga i polubcie moją twórczość.
Nic tak nie napędza do dalszej pracy, jak dobry feedback.
Wszelkie porady samorozwojowe są dla osób, które już na wejściu posiadają odpowiedni poziom zasobów. Innymi słowy – redpill pomoże względnie atrakcyjnemu fizycznie i społecznie facetowi, ale biednemu brzydalowi z zapadłej wioski już nie. Podobnie właściciel Januszexu skorzysta z dobrze wcielonych w życie gadek inwestycyjnych i być może stanie się lepszym kapitalistą, ale robotnikowi z Bangladeszu czy Indii na 99,99% przyda się to na nic, jeżeli w ogóle na coś takiego trafi.
To, jak bardzo możesz zmienić swoje życie zależy od tego, ile w nim już dostałeś/zdobyłeś.
Ej, ja byłem biednym przeciętniakiem z — może nie zapadłej — ale jednak wioski. 😉
Ale tak na poważnie. Jasne, jak ktoś wygląda tragicznie, będzie miał problem na rynku matrymonialnym. Ale większość ludzi nie wygląda tragicznie, mimo że wielu tak o sobie myśli. Wystarczy popatrzeć na te wszystkie filmiki reklamowe barberów, żeby przekonać się, że już zmiana fryzury i zarostu może poprawić wygląd faceta o parę oczek na skali atrakcyjności. A wprowadzanie słów w czyn pomoże każdemu. Zależy jednak, jakie to są słowa. Nie ma jednej uniwersalnej rady dla wszystkich, mimo że można ustalić pewne ogólne zasady pomocne niezależnie od sytuacji.
Zasoby początkowe oczywiście pomagają, ale nie są koniecznym elementem tego procesu.